Jak nam w sesji gra
czyli Szyszka pisze o typach sesyjnych didżejów
Autor: Szyszka
Kiedy pozwoliłam złośliwemu AI na przeanalizowanie mojego Spotify’a, liczyłam, że się pośmieję. Nie wyszło. Prawdopodobnie dlatego, że pozycje od 1 do 8 mojego top 2020 zajmują utwory, których używałam na sesjach. To nie jest tak, że używam tylko 8 piosenek, po prostu te konkretne 8 utworów trwa dwie minuty albo mniej, dlatego odtwarzanie na zapętleniu nabija mi kosmiczną liczbę odtworzeń. Algorytmowi nie przetłumaczysz – odtworzyłaś to dziesiątki razy, dziewczyno, to musisz kochać. Co oznacza, że kiedy puszczę sobie losowo polubione utwory, to między jedną a drugą indie rockową piosenkę nagle wskakują mi rzewne skrzypce z damskim wokalem.
Wiem, że istnieją lepsze narzędzia do puszczania muzyki na sesji, ale Spotify jest tym, które najlepiej współgra z moim trybem prowadzenia. To znaczy z tym, ile elektroniki zabieram ze sobą (telefon i głośnik), gdzie prowadzę (na przykład na obozie na boisku), jest proste w obsłudze, pozwala tworzyć tyle playlist, ile dusza zapragnie i jeszcze do tego czasem podrzuca nowe utwory. Zresztą po pierwsze niewinny się nie tłumaczy, po drugie, to będzie tekst o tym, w jaki sposób mistrzowie gry używają muzyki na sesjach. Odłóżmy na bok, kto, czym i z czego tę muzykę puszcza na sesjach. Każda metoda, która nie robi nikomu krzywdy, jest dobra.
Weźcie, proszę, poprawkę na to, że w którymś wcieleniu miałam na drugie imię Hiperbola. Raczej nie w tym; do piątego roku życia wierzyłam rodzicom, że mam cztery imiona, z czego ostatnie to Awantura. Za to wszystkie opisane niżej sesje wydarzyły się naprawdę, a podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest nieuniknione.
Przyjrzyjmy się teraz poszczególnym stylom.
Zdjęcie autorstwa Brett Jordan z Pexels
Styl nr 1 – Same klasyki
Są tacy mistrzowie gry, którzy mają umysły ścisłe według definicji „Rejsu”: podobają im się wyłącznie te utwory, które już raz słyszeli. Niekoniecznie są to powszechnie znane kawałki, dużo lepiej pasuje do nich określenie zaufane. Ułożyli sobie kiedyś playlistę podobną do szafki nocnej: solidną, równo stojącą na podłodze i zawsze, kiedy potrzebujesz coś o nią oprzeć, ona jest tuż obok. Nieważne czy gramy klasyczne fantasy czy jesteśmy w okresie wojen napoleońskich – ni deszcz, ni słota nie przeszkodzą wirtuozowi klasyków w puszczeniu tego samego kawałka, gdy będzie zbliżało się zagrożenie. Czasem można rozpoznać takich mistrzów gry po tym, że w rozmowie chwalą się, że ich gracze bledną, jak z głośników zaczyna lecieć utwór XX.
Zupełnie bez ironii przyznaję, że mi to nawet imponuje. Nie tresowanie graczy muzyką, tylko stworzenie takiej playlisty na lata. Sama często modyfikuję nawet playlisty do jednostrzałów między kolejnymi rozegraniami tego samego scenariusza.
Niełatwo rozpoznać wirtuozów klasyków. Zwykle dopiero po kilku sesjach w różnych systemach można wyłapać, że coś brzmi znajomo. Co prawda z czasem stały repertuar może zacząć się graczom nudzić, jednak na pewno jest też wskaźnikiem, że ten mistrz gry stawia na sprawdzone rozwiązania, a także woli swoją energię skierować na inne aspekty sesji.
Zdjęcie autorstwa blitzmaerker z Pixabay
Styl nr 2 – Lista przebojów w tle
W moich wspomnieniach z podstawówki i gimnazjum pierwszy stycznia był zawsze dziwnym dniem. Rozmaślonym i surrealnym, które to wrażenie zawsze potęgowało radio w kuchni. Rodzina leczyła jet lag po przekroczeniu linii nowego roku, ja pałętałam się po domu bez wyraźnego celu. A w kuchni radio nadawało Top Wszechczasów. Cały dzień grały głównie klasyki rocka, które były jakoś obok wszystkich wydarzeń, ale jednocześnie też nie czuło się, żeby od nich odstawały.
Jeśli to wspomnienie nic wam nie mówi, spróbuję inaczej. Być może widzieliście „Suicide Squad”. W tym filmie podobnie potraktowano muzykę, jakby za ścianą grało radio, które co prawda nie wybija z nastroju, ale też nie robi nic, żeby ten nastrój spotęgować.
Grałam parę takich sesji, najczęściej we współczesnym settingu bądź niedalekiej, mniej lub bardziej apokaliptycznej przyszłości. Jestem dosyć wyczulona na muzykę, więc potrzebowałam czasu na przełączenie się, żeby traktować ją jak szum tła. Od tego momentu było już w porządku, po prostu coś sobie plumkało w tle. Nie cierpiałam.
Tyle, że „nie cierpiałam” to dalej nie jest dobra recenzja. Po dogłębnych przemyśleniach skłaniam się do wniosku, że są sesje, na których takie potraktowanie muzyki jest w porządku. Jednakże nigdy nie wykroczy ono poza ocenę „w porządku”. Natomiast gdyby tak miał wyglądać soundtrack do kampanii, na wysokości trzeciej sesji wyciszyłabym Groovy’ego czy innego discordowego bota.
Styl nr 3 – Linia najmniejszego oporu
Przy opisie stylu Same Klasyki mogliście pomyśleć, że używają go leniwi ludzie. Otóż nie! Zaufana playlista jest efektem żmudnej pracy, starannego doboru piosenek. To, że ta praca została wykonana raz nie umniejsza jej wartości.
Można jednak spróbować pójść na skróty i nie wykonać żadnej pracy, a mieć. Co w praktyce oznacza puszczanie na sesji naprzemiennie dwóch wiązanek w rodzaju „3 hours fantasy background music” oraz „1,5 hour fantasy combat music”. Żeby nie było – ten plan może się udać, jest tylko jeden warunek. Trzeba wcześniej dobrze przesłuchać te kompilacje, żeby w połowie walki szczurołapów ze ściekowymi obrzydlistwami nie zaczęła lecieć epicka muzyka.
Wszystkie sesje z taką oprawą muzyczną, jakie zagrałam, prowadzili mistrzowie gry na początku swojej przygody po tej stronie stołu. Być może są tacy teraz wśród was, czytających, dlatego chciałabym w tym miejscu mocno zaznaczyć jedną rzecz. Jeśli używacie takich kompilacji, żeby cokolwiek grało, ponieważ internet was przekonał, że sesje na których coś gra są lepsze, zrezygnujcie z muzyki. Soundtrack jest ozdobnikiem sesji, a ozdobniki zdecydowanie nie są warte waszych nerwów.
Zdjęcie autorstwa luis_molinero – www.freepik.com
Styl nr 4 – Reżyseria dźwięku
Przyjrzyjmy się teraz mistrzom gry, którzy poświęcają muzyce dużo uwagi. Chociażby dlatego, że lubią i przychodzi im to łatwo. Znam sporo osób, które już wyobrażając sobie scenę, łączą ją z konkretną piosenką, sama też zaliczam się do tej grupy. Oczywiście nie każdą pojedynczą scenę, zaledwie dwie lub trzy na sesję. Kiedyś napisałam sobie wstęp sesji w zeszycie i postawiłam wielką krechę jako długą pauzę (4 Missisipi), żeby ponownie odezwać się dokładnie w momencie, kiedy w muzyce wejdzie mocny beat. Czy gracze to zauważyli? Możliwe, wspominali, że wstęp był fajny. Dla mnie liczyła się przede wszystkim satysfakcja z tego, że zrobiłam coś dokładnie tak, jak sobie wyobraziłam.
Wśród reżyserów dźwięku spotkałam się z filozofiami układania playlist i różną tendencją do wracania do sprawdzonych utworów. O tak różnorodnej grupie mogę z całą pewnością powiedzieć tylko, że uwielbiają się bawić tym, co robią. Oraz, że nie bez znaczenia pozostaje osobowość mistrza gry i to, jak uda mu się sprzedać muzykę w danej scenie. Mój przyjaciel poprowadził raz przygodę w baśniowej estetyce, gdzie bohaterowie byli antropomorficznymi rysunkowymi żabami i podczas finałowej walki puścił nam utwór z „Powrotu Jedi”. Nikt z graczy nawet nie mrugnął, w tamtej chwili wszystko do siebie pasowało za sprawą warsztatu mistrza gry.
Zdjęcie autorstwa Paula Schmidt z Pexels
Styl nr 5 – Skandynawski minimalizm
Zwolennicy tego stylu należą do paru odmiennych kategorii. Możemy wśród nich znaleźć tych, którzy lubią głośno powiedzieć, że za ich czasów nie było muzyki. Być może faktycznie są wampirami z czasów zanim człowiek odkrył rytmy. W każdym razie na pewno już przeżyli pierwszą młodość. Wśród nich są tacy, co twierdzą, że skoro kiedyś grało się bez muzyki, to znaczy, że prawdziwe rpg musi być bez muzyki. Nie wliczają się do używających tego stylu, ale nadmieniam o ich istnieniu, bo możecie trafić na nich w internecie. Nie słuchajcie ich i nie pozwólcie zepsuć sobie zabawy.
Swoją drogą, chciałabym kiedyś zobaczyć udawane rpg.
Niektórzy rówieśnicy opisanych wyżej wampirów oraz, co może zaskakiwać, początkujący mistrzowie gry, kierują się przede wszystkim ostrożnością. Wreszcie, są tacy, którzy próbowali różnych opcji, sprawdzili każdy z pięćdziesięciu smaków w lodziarni, a i tak najbardziej smakuje im waniliowy.
Muzyczni minimaliści najczęściej ograniczają się do samego ambientu oraz ewentualnie jednej piosenki do walki. Całą resztę klimatu i nastroju budują swoją opowieścią.
Może to brzmieć z jednej strony monotonnie, a z drugiej pyszałkowato, ale po ich stronie są niezbite argumenty. Wyobraźcie sobie trzy godziny dungeon crawla. Może jeszcze tego nie doświadczyliście, ale uwierzcie mi, naprawdę wolicie słuchać trzy godziny nagrania wiatru w jaskini niż jednego zapętlonego utworu.
Zdjęcie autorstwa Peggy und Marco Lachmann-Anke z Pixabay
Styl nr 6 – Hans Zimmer
Jeśli spotkaliście kiedyś reżysera dźwięku i uważacie, że wszystko już widzieliście, to jeszcze nic nie widzieliście. Tacy jak ja poświęcają sporo czasu na przygotowanie muzyki, ale potem przychodzi Hans Zimmer i nas deklasuje. Sama spotkałam jedną taką osobę, ale nie wierzę, że w rozszerzającym się ciągle wszechświecie istnieje tylko ten jeden wyjątek.
Hans Zimmer idzie krok dalej – sam przycina i montuje muzykę do sesji, nierzadko łączy też ambient z instrumentalnym soundtrackiem. Tam, gdzie moim głównym narzędziem jest manipulowanie przyciskami głośności i zmianą utworów, on odpowiednio wcześniej wstawia wyciszenia i przejścia w muzyce.
Jest to taka ilość pracy, której na przykład ja bym już nie wykonywała. Moja wrażliwość jest też inna niż jego i nie czuję, żeby nałożone na utwór dźwięki deszczu znacznie poprawiały moje wczucie w sesję. Nie zmienia to faktu, że naprawdę doceniam włożony wysiłek i umiejętności. Szczególnie wtedy, gdy włoży je w takie miksowanie muzyki, które podpada już właściwie pod dźwiękowe handouty.
Do tej pory starałam się nie być stronnicza. Jest jednak jeden sposób używania muzyki na sesji, którego tak nie cierpię, że nawet go nie nazwę. Być może obiektywnie nie ma w nim nic złego, jednak na sesji budzi we mnie wyjątkowo silną irytację.
Nie jestem w stanie spokojnie wysiedzieć, kiedy soundtrack sesji składa się z samych znanych utworów. Takich, że rozpoznaję je po jednej nutce. Wyżej pisałam, że przyjaciel puścił kawałek z Gwiezdnych Wojen. Tylko to był jeden taki utwór na całą sesję! Coś mnie trafia, kiedy drużyna odbywa spokojną podróż pod „Hobbiton”, a zaraz potem walka zaczyna się od „Silver for monsters…” z trzeciego „Wiedźmina”. I tak trzy godziny.
Proszę, nie róbcie tego, miejcie litość dla graczy.
Wrócę jeszcze na moment do tematu z początku, czyli do tego, że mój Spotify podpowiada mi nowe utwory. Nie będę ukrywać, w większości są to dziwne i nietrafione propozycje albo kolejny album Wardruny. Dużo lepiej wychodzi mu proponowanie ciekawych premier, lecz na wyjaśnienie tego zjawiska musicie poczekać do pointy.
Sama biblioteka tej aplikacji jest fenomenalna! Tak rozległa i przepastna, że można się w niej zgubić, dlatego chciałabym podpowiedzieć wam, w jaki sposób zaczynać poszukiwania. Na początek pomyślcie o filmie, serialu lub grze pasującej klimatem do tego, co zamierzacie prowadzić. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że znajdziecie cały ost (original soundtrack, czyli ścieżka dźwiękowa). Teraz jest ta nudna część, ponieważ musicie przesłuchać całą ścieżkę dźwiękową, żeby znaleźć pasujący wam utwór. Raczej omijajcie znane melodie, ludzie zazwyczaj mają już dużo związanych z nimi skojarzeń. I róbcie na bieżąco notatki, żeby potem pamiętać, dlaczego na playliście jest jakieś „Crying for a lost son”. Ja zazwyczaj puszczam sobie całą playlistę w tle i jeśli coś zwróci moją uwagę, zapisuję to. Jeśli macie trochę czasu, spróbujcie też przesłuchać soundtracki z popularnych dzieł i wybrać z nich mało rozpoznawalne utwory. Cała seria o Harrym Potterze jest kopalnią naprawdę dobrych kawałków. Tylko, tu wybaczcie truizm, zachowajcie czujność, ponieważ utwory pisane do filmów często mają nagłe zmiany tempa. Przy ścieżkach z gier nie trzeba już tak uważać, chyba że to krótkie utwory skomponowane pod filmowe przerywniki. Znów wpadłam w dygresję.
Kiedy już znajdziecie niezłe utwory, przejdźcie do profilu wykonawcy i zapamiętajcie tę osobę. Poleganie na talencie kompozytorów rzadko zawodzi i często można wygrzebać prawdziwe perełki pochodzące z niszowych tytułów.
Do następnego!
Witam.
Naprawdę podobają mi się teksty Szyszki. Bardzo doceniam ich przyjazny styl, oraz cenne wskazówki w obszarach RPGów, których ja weteran tego hobby pomimo lat nad nim spędzonych nie dostrzegałem/nie wiedziałem.
Swoją drogą teksty Jaxy i w ogóle RPGowaAlchemia bardzo mi się podobają.
Jedyne czego brak to jakiś sensowych sposobów wyszukiwania starszych artykułów po nazwach systemów do których się odnoszą.
Pozdrawiam
Yogi
Spróbujemy jakoś zrealizować wyszukiwanie po nazwie systemu, ale to póki co pieśń przyszłości