I nie poznacie co to strach…
Witaj!
Przed Tobą Archiwalna część RPGowej Alchemii, dawniej znanej jako Dziwaczny Blog Jaxy.
Post, który oglądasz nie został jeszcze dostosowany do nowego bloga i część formatowania i grafik może się sypać.
Zapraszam do wycieczki w przeszłość!
Warhammer 40000: Space Marine od THQ został wydany prawie dwa lata temu. Pojawiał się na mniejszych i większych (na GOLu) promocjach i można go było kupić nawet za przysłowiowe “dychu”. Po upadku THQ przeszedł do Segi i ponownie pojawił się w sprzedaży (z bandycką jak to w wypadku Segi ceną). “Rzezanka” w trzeciej osobie z orkami i innym tałatajstwem w tle, ociekająca krwią i “epą” – prawdziwy miodzik dla wszystkich wyznawców Imperatora na Złotym Tronie
Wcielamy się w rolę kapitana Titusa z jednego z najbardziej epatujących zajebistością zakonów Astartes czyli Ultramarines (lub jak kto woli Ulftrasmerfów), który razem ze swoją kompanią zrzucony zostaje na zaatakowany przez zielonoskórych forgeworld Graia. Świat ten jest niezwykle ważny strategicznie – produkowane są tu Tytany klasy Invictus, nie można go więc zwyczajnie zniszczyć, konieczne jest odbicie planety. Titus i jego Ultrasmerfy stanowią forpocztę sił Imperium, ich zadaniem jest znaleźć i zabezpieczyć Tytany nim wylądują właściwe siły uderzeniowe. Aby tego dokonać przedzieramy się przez zrujnowane miasta, fabryki i podziemia niosąc śmierć nieprzeliczonym zastępom orków wszelkich rozmiarów.
W walce z zieloną zarazą dostajemy do wyboru broń ze sporych zapasów zakonnej zbrojowni. Zaczynając od noża (lub raczej krótkiego miecza) i pistoletu boltowego a na thunderhammerze i snajperskim lascannonie (sic!) kończąc. Przedzieranie się przez wrogie hordy zrealizowano bardzo widowiskowo, choć po jakimś czasie staje się ono nudne i wtórne. Na szczęście epicka (a raczej EPICKA) fabuła i świetnie skrojeni NPCe (pani porucznik Mira, reszta Ultrasów) sprawiają, że cały czas chcemy przeć naprzód tylko po to by dowiedzieć się co będzie dalej.
Oczywiście można marudzić, że jeden kapitan Ultramarinsów sam nie wyrżnie pół miliona orków, albo że walka to nie jest specjalnie trudna, gra jest liniowa do bólu i jest tylko portem z konsoli, ale nikt, nikt nie zarzuci tej grze marnego scenariusza (to wrażenie gdy wchodzimy po raz pierwszy widzimy walczących Gwardzistów) i kiepskiego zakończenia.
Na uwagę zasługuje też design gry. Wykorzystano w nim oczywiście głównie elementy klasyczne dla Młotka 40k, ale zrobiono też coś więcej. Planeta-kuźnia Graia jest po prostu śliczna, w swój faszystowsko-zrujnowany sposób. Zarówno architektura mogąca być mokrym snem Alberta Speera jak i design sprzętu i urządzeń są samą esencją „czterdziestkowości”.
Poza trybem singlowym jest tu też oczywiście multiplayer. Jest on bardzo klasyczny – dwie grupy zakutych w pancerzy półbogów leją się miedzy sobą na zrujnowanych mapach i wykonują określone (specyficzne dla każdego z trybów multi) zadania, ale daje niesamowicie wiele frajdy. W końcu to sam miód Wh40k zagrać Space Marinem albo Chaośnikiem i radośnie rozłupywać sobie czaszki.
Tryb Multiplayer ma własną drabinkę poziomów i doświadczenia (w sumie 41 leveli) pozwalającą nam odblokowywać kolejne specjalizacje, umiejętności i bonusy, a także długaśną listę zadań specjalnych, które pozwalają nam odblokowywać kawałki specyficznych (elitarnych) pancerzy. Pancerze możemy zasadniczo pomalować dowolnie lub wybrać gotowy wzór na modłę jednego z zakonów z tej czy innej strony barykady.
Do dyspozycji mamy cztery klasy postaci – uniwersalnego Taktycznego Marinsa, ciężkiego i powolnego Dewastatora, wyposażonego w plecak odrzutowy i spory wachlarz broni białej Szturmowca i dodanego w DLC (wraz ze specjalnym trybem gry) Drednaughta. Każdy ma swoje wady i zalety, ale i gra każdym może sprawiać wiele przyjemności.
Odstraszać niedzielnych graczy może to że na początku nie umiemy dosłownie nic i przez pierwszych kilka leveli o ile nie jesteśmy bogami klawiatury jesteśmy samobieżnym mięchem armatnim. Na szczęście twórcy gry postanowili nam nieco pomóc i mamy możliwość skopiowania sprzętu przeciwnika, który nas zabił i pojawienia się z nim na polu walki. Po pierwsze pozwala nam to być nieco bardziej nieśmiertelnym, a po drugie ograć z innymi rodzajami walki nim sami będziemy mogli używać danego sprzętu.
Początkującym graczom polecam tryb Dominacji, polegający na przejmowaniu i utrzymaniu punktów na mapie – stosunkowo łatwo klepie się w nim expa i leveluje na początku, a nasza – nawet wielokrotna śmierć nie wpływa źle na punktacje drużyny.
Poza trybem PvP multiplayer to też tryb co-op, a w nim czterech chłopców w walce z hordami orków przerabianymi na mielonkę w trybie ekspresowym. Niestety jest w nim raptem kilka map i dość szybko staje się powtarzalny. Dodatkowo łatwo w nim trafić na noobów (nie mylić z newbie) i koncertowo wtopić cały mecz. A czy to przystoi sługom Imperatora?
Grę skończyłem już grubo ponad rok temu, lecz nadal ma ona miejsce na moim dysku. Wracam do niej regularnie. Czy to po to by zagrać kilka szybkich meczyków PVP. Czy po to by rozerwać się w co-opie, albo przejść jakiś rozdział kampanii singlowej na najwyższym stopniu trudności czy po prostu żeby popatrzyć raz jeszcze na Graie.
Grę polecam z czystym sumieniem zarówno wszystkim miłośnikom Czterdziestki jak i dobrej, nieskomplikowanej wyrzynki. Łatwo się przy niej odprężyć i odpocząć pod długim dniu jako jeden z Aniołów Imperatora. Mam nadzieje że Imperator pozwoli nam się spotkać na wirtualnych arenach w jednej lub w przeciwnych drużynach.
Developer: Relic Entertainment
Wydawca: THQ inc.
Data premiery: 6.09.2011 (świat), 9.09.2011 (Polska)
Wymagania sprzętowe:
Quad Core i5 2.6 GHz, 1 GB RAM (2 GB RAM – Vista/7), karta grafiki 512 MB (GeForce GTX 260 lub lepszy), 20 GB HDD, Windows XP/Vista/7, łącze internetowe